20-21.07.2016 r.
Po wielu godzinach podróży dotarliśmy na miejsce. Nad jeziorem spacerowało sporo turystów. Woda była krystalicznie czysta i mieniła się różnymi kolorami. Pierwsze wrażenie było wspaniałe! Napiszę tu kilka ogólnych informacji o samym jeziorze, co podobnie jak zdjęcia, pozwoli Wam bardziej zrozumieć moją ekscytację tym miejscem.
Jezioro Pangong jest położone na wysokości 4241 m n.p.m. (niektóre źródła podają wysokość 4350 m) i zajmuje ono powierzchnię 604 km². Najgłębszy punkt znajduje się we wschodniej części akwenu i osiąga 41,3 m. Długość jeziora to ok. 140 km, w najszerszym miejscu ma 5 km. Jest to jezioro bezodpływowe, w którym dopływ wody równoważony jest przez parowanie. Około 60% długości jeziora leży na terenie spornego terytorium Aksai Chin (od 1962 r. w Tybetańskim Regionie Autonomicznym ChRL), pozostała część na terenie Indii. Dawniej jezioro traktowano jako ciąg kilku mniejszych jezior z łączącymi je kanałami (od zachodu: Pangong Tso, Tso Nyak, Rum Tso i Nyak Tso). Grupa jezior określana jest jako Tsomo Nganglha Ringpo. Pangong Tso w języku tybetańskim oznacza „jezioro na wysokim pastwisku”, zaś Tsomo Nganglha Ringpo „długie, wąskie, zaczarowane jezioro”. Jezioro Pangong jest zasolone w części zachodniej (11,02 g / l), ale co ciekawe, zimą całkowicie zamarza. W związku z zasoleniem jezioro ma ubogą roślinność, a po indyjskiej stronie nie ma w nim ryb. Woda jest przejrzysta i w pogodny dzień doskonale widać leżące na dnie kamienie. Nad wodą można spotkać różne gatunki ptaków, sama widziałam kaczki i mewy.
Przybierająca różne kolory woda i malownicze góry oplatające jezioro sprawiają, iż jest to miejsce wprost uwielbiane przez filmowców. Pangong Tso możecie podziwiać nie tylko w produkcjach bollywoodzkich. Jedne z piękniejszych scen mojego ukochanego filmu „Magia uczuć” („The Fall” 2006) rozegrały się właśnie tutaj. Tu też kręcono „Heroes” (2008) i „Jab Tak Hai Jaan” (2012), ale największą popularność Pangong Tso zyskało dzięki jednej z najbardziej popularnych komedii Bollywood – „3 Idiots” („3 idiotów” z 2009 r.). Finałowa scena filmu rozgrywająca się nad jeziorem sprawiła, że niemal każdy Hindus pragnie tu przyjechać i zrobić sobie fotkę na skuterze (poniżej link do fragmentu filmu).
Po ochłonięciu i pierwszym nacieszeniu się tym niezwykłym miejscem, przyszła pora na znalezienie noclegu. Pojechaliśmy do malutkiej wsi o nazwie Spangmik. Liczyliśmy na nocleg w namiocie, w dobrej cenie, ale okazało się, że większość mniejszych namiotów jest zajęta, a na większe nie było nas stać. W tej sytuacji musieliśmy wynająć pokój w guest house’ie. Na zewnątrz budyneczek wyglądał całkiem spoko. Gorzej było wewnątrz. Jakby to ująć – obórka dla krówek. Brrr… na dodatek woda w łazience była lodowata jak w górskim potoku. Zapadła szybka decyzja: robię sobie „Dzień Dziecka”.
Gdy słońce zaczęło zachodzić, mojemu Keralczykowi zrobiło się zimno. Chodził nabzdyczony w czapce, a z upływem czasu zły humor wzrastał proporcjonalnie do spadającej temperatury. Przed kolacją poszłam nad jezioro. Barwy zachodzącego słońca ukazywały góry w zupełnie innej odsłonie. Woda z każdą minutą przybierała inny odcień. Robiła się szafirowa, później granatowa, a na koniec czarna. Kiedy zapadł zmrok, księżyc w pełni błyszczał na niebie jak wielka latarnia.
Posiłek zjedliśmy w milczeniu. Na samą myśl o noclegu w wynajętym pokoju miałam dreszcze. Dwa letnie śpiwory kupione w Polsce mogły pozwolić nam przetrwać tę noc. Z tym, że ja do śpiwora weszłam, zaś mój partner nie. W nocy nie mogłam zasnąć, miałam wrażenie, że coś mnie gryzie i zaczęłam się drapać po ramionach. W końcu zmęczenie wzięło górę i zasnęłam. Rano myślałam, że padnę! Okazało się, że spały z nami pluskwy. Miałam delikatnie pokąsaną szyję i ramiona (reszta ciała ocalała w śpiworze), za to Nidhin calusieńki był pożarty przez te niewidzialne potwory. Mimo powagi sytuacji nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Dobrze wiedzieliśmy, że możemy tych małych pasażerów zabrać na gapę w plecakach do Leh i jeszcze dalej. Swoją drogą, ta obsesyjna myśl towarzyszyła mi już do samego domu. Po powrocie do Polski plecak natychmiast powędrował do pralni w piwnicy. Córka na moją prośbę sprawdziła, czy nie mam wszy we włosach. Na szczęście to było tylko złudzenie. Powoli skłonna byłam „odszczekać” to, co zawsze powtarzałam o dobrej higienie Hindusów. No ale cóż, Himalaje rządzą się swoimi prawami. Jak to mawiali starzy górale „od smrodu jeszcze nikt nie umarł, a od zimna cała armia Napoleona”.
Nidhin postanowił wstać o 5.30, by robić zdjęcia wschodzącego słońca. Ja w związku z tym, że nie jestem typem skowronka, oczywiście olałam sprawę i obudziłam się o 7.30. A propos higieny, to po obudzeniu pierwszym widokiem z okna jaki ujrzałam, była mała dziewczynka, próbująca umyć sobie włosy w kubku wody. Dodam, że mogło na zewnątrz być kilka stopni powyżej zera. Przy śniadaniu poznaliśmy małą szelmę. Bardzo była zaciekawiona iPhone’m Nidhina i oczywiście jak każde dziecko doskonale wiedziała co, gdzie trzeba nacisnąć. Po śniadaniu otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia. Na podwórku stał „mój dziadek”, którego notorycznie spotykałam w Ladakhu (wpis na ten temat zajedziecie pod linkiem: https://rajzefiber.cba.pl/jak-poznalam-mojego-nowego-chlopaka/) Zabawna sytuacja, ale radość ze spotkania ogromna!
Zapakowaliśmy bagaże (z pluskwami?) do auta i pojechaliśmy nad jezioro, na tzw. View Point.
Stała tam mała altanka z łopoczącymi na wietrze flagami tybetańskimi. Flagi te były rozwieszone też w innych miejscach nad jeziorem. Może warto tu dodać, że ich kolory mają swoje znaczenie i zawsze ułożone są w określonej kolejności. Od lewej do prawej: niebieska, biała, czerwona, zielona, żółta. Niebieski symbolizuje niebo, biały – powietrze, czerwony – ogień, zielony – wodę, a żółty – ziemię. Wszystkie pięć kolorów razem oznacza „równowagę”.
Było przepięknie! Woda nabierała znowu innych barw. W niektórych miejscach na jeziorze widać było pasy błękitu, turkusu, szafiru, szmaragdu, zieleni…
Nidhin poszedł fotografować w swoją stronę, a ja podążyłam w kierunku grupki chłopaków robiących sobie selfie, równo ubranych w szare polo. Okazało się, że przyjechali z Kaszmiru, do którego ja miałam za kilka dni wyruszyć. Na pamiątkę spotkania zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie.
Powoli trzeba było wracać do Leh. Zatrzymaliśmy się jeszcze na ćiaj. Turyści fundowali sobie przejażdżki na wystrojonych jakach.
Droga powrotna nie obyła się bez licznych przystanków. Niemniej jednak ze względu na ograniczony czas kierowcy, było ich mniej. Widoki po drodze oszałamiające. Pogoda nadal idealna.
W pewnym momencie na drogę, tuż przed naszym autem, wbiegły w pełnym galopie spłoszone jaki. Zupełnie sobie nie zdawałam sprawy, że zwierzęta te tak szybko potrafią biegać. Każdy z nich miał w górę zadarty włochaty ogon, a włosy czarnych futer jak w jakimś obłędnym tańcu powiewały na wietrze. No powiem Wam, zrobiło to na mnie wrażenie!
Po drodze mijaliśmy ponownie dzikie konie, tybetańskie stosiki kamieni i głazy o dziwacznych kształtach.
Do widzenia Pangong Tso!
Poprzedni wpis:
http://rajzefiber.cba.pl/droga-do-pangong-tso/