20.07.2016 r.
Pogoda zaczęła nam sprzyjać, tak więc postanowiliśmy na dwie doby opuścić gościnne progi naszego guest house’u w Leh i wyruszyć nad jezioro Pangong. Jest ono położone na granicy indyjsko-chińskiej i przebiega przez nie linia demarkacyjna (LCA) utworzona po wojnie w 1962 r. W związku z tym, że jest to terytorium sporne, wymagane było posiadanie pozwoleń na wjazd tzw. Ladakh Inner Line Permits (ILP) dla turystów indyjskich i Ladakh Protected Area Permits (PAP) dla obcokrajowców. Wszystkimi formalnościami zajął się Nidhin i nasz lokalny kierowca Altaf.
Korzystając z pięknej aury, po drodze, na chwilę, ponownie odwiedziliśmy klasztor Thiksey, o którym więcej pisałam w poprzednim poście.
Po przejechaniu ok. 30 km zobaczyliśmy klasztor Chemrey, malowniczo „przyklejony” do skały. Chemrey Gompa to klasztor buddyjski, założony w 1664 roku, należący do zakonu Drugpa.
Jezioro Pangong jest oddalone od Leh o ok.170 km. Dojazd tam zajmuje średnio 5-8 godzin. Nasza podróż wydłużyła się nie tylko ze względu na kiepską drogę, biegnącą przez wysokie góry, ale również ze względu na częste przystanki. Widoki po drodze były obłędne i mój fotograf, korzystając w końcu z „dobrego światła”, dosłownie co kilka minut prosił Altafa o zatrzymanie się. Po kilku godzinach takiej jazdy, uwierzcie mi, że żal mi było chłopa, ale ten znosił to ze stoickim spokojem. Aby umilić trasę, dałam mu do odsłuchania pendrive z nagranymi indyjskimi i światowymi szlagierami, będącymi aktualnie na topie.
Jeden z postojów był na specjalne moje życzenie. Osiołki! Stado ślicznych osiołków. Takich do miziania i przytulania ♥
Powoli zwiększaliśmy wysokość. Powietrze było rześkie, mimo słońca temperatura spadała. Gdzieniegdzie widać było śnieg. Zbliżaliśmy się do Chang, jednej z najwyżej położonych przełęczy.
Chang La (w języku tybetańskim „La” oznacza przełęcz, zaś „Chang” – północ) jest położona na wysokości 5360 m n.p.m. (17,590 ft). Jest to jedna z najwyżej położonych przejezdnych przełęczy na świecie. Nadal toczy się spór o kolejność tego rankingu i jest ona różna w zależności od źródła. W Indiach uznawana jest za drugą lub trzecią najwyższą. Mimo ogromnej wysokości czułam się dobrze. Aklimatyzacja zrobiła swoje i tym razem nie powróciły dolegliwości jakie miałam na Tanglang La.
Kontynuowaliśmy podróż, oczywiście co klika minut robiąc postój dla fotoreporterów. Chyba największym przeżyciem dla mnie na tej trasie było spotkanie ze stadem jaków. Nie widać było pasterzy, stąd przypuszczenie, że było to dziko żyjące stado. Chcąc nie spłoszyć zwierząt, skryliśmy się za sporymi kamieniami. Widok był boski! Na samo wspomnienie mam gęsią skórkę. Potężne zwierzęta (samce dochodzą do 4 m długości i 2 m wysokości w kłębie) spokojnie pasły się, skubiąc zieloną trawkę.
Powoli zbliżaliśmy się do Pangong. Około 12 km przed miejscem docelowym zatrzymaliśmy się nad Chagar Tso (Tso w języku tybetańskim oznacza jezioro). Było to maleńkie, ale bardzo urokliwe jezioro położone miedzy potężnymi górami. Razem z nami postój tam zrobiła grupa motocyklistów i nie ukrywam, trochę im zazdrościliśmy takiego środka lokomocji.
Kolejna niespodzianka to pasące się dzikie konie. Coś pięknego! Biały koń wyglądał jak jednorożec z bajki.
Pangong Tso. Jest! W końcu jest!!! W oddali, pomiędzy górami połyskiwała turkusowa tafla wody. Myślę, że ten widok nie tylko na mnie zrobił ogromne wrażenie. W Internecie możecie zobaczyć mnóstwo zdjęć zatytułowanych: „First view of the Pangong Lake”. Powoli zbliżaliśmy się do celu.
cdn.
Poprzedni post z tej samej podróży: